Na początku było fajnie. Odkryłam nowe możliwości, poczułam, że mogę więcej. Nagle czas spędzony w autobusie nie był jedynie czasem, w którym przemieszczam swój tyłek z punktu A do punktu B. To był czas czytania, nauki, czas ćwiczenia języka, czas odpisywania na wiadomości, czas planowania. Podobnie było z czasem, w którym czekałam na posiłek, na autobus, na lekarza. Później wykorzystywanie każdej z chwil przeniosło się na inne czynności, które nie polegają tylko na oczekiwaniu. Np. jedzenie posiłków mogłam połączyć z oglądaniem filmów dokumentalnych lub czytaniem książki. Doszło do tego, że próbowałam jednocześnie czytać blogi i słuchać podcastów. W końcu COŚ trzeba robić. Nie można marnować czasu! To stało się moją obsesją.
I tak, nie wiadomo skąd nadszedł dzień, w którym wsiadłam do tego samego autobusu co zwykle i nie miałam ochoty na nic. Nie chciało mi się czytać, nie chciało mi się słuchać, pisać, uczyć, medytować. Nic. Oparłam głowę o szybę i zaczęło się. Nie mogłam znieść myśli, że nie robię nic pożytecznego. Męczyło mnie to straszne uczucie marnowania czasu. Jestem taka leniwa! Inni, pracowici ludzie chwyciliby w tym momencie za książkę/telefon i zrobili coś dla siebie, a Ty? A Ty co? Patrzysz martwym wzrokiem na współpasażerów, później zerkasz na ulicę i nic z tego nie wynika!
Te wyrzuty sumienia często motywują mnie do sięgnięcia po książkę, która okazuje się ciekawą lekturą, a notatki, które przeczytam podczas pieczenia ciasta pomagają mi w przyswojeniu informacji. Tylko, czy ja potrafię jeszcze nic nie robić i się tym cieszyć? Usiąść na kanapie i popatrzeć w sufit. Jechać autobusem i o niczym nie myśleć. Wyjść z domu bez celu i iść przed siebie. Wracając z zakupów usiąść na ławce. Tak po prostu. Nie, wszystko musi być zaplanowane, zorganizowane, a czas dobrze spożytkowany.
Liczy się każda minuta. I ten zegar, gdzieś w głowie, który wciąż tyka. Tik, tak, tik, tak. Kolejne minuty. 10, 20. Biegniemy. Mało czasu. Szybciej. Więcej. Mocniej. Muszę to zrobić. Jeszcze zdążę. Wykorzystam każdą chwilę. Zmęczony? Nie znam słowa. Tik, tak, tik, tak.
I tak, nie wiadomo skąd nadszedł dzień, w którym wsiadłam do tego samego autobusu co zwykle i nie miałam ochoty na nic. Oparłam głowę o szybę i odpuściłam. Myśli toczyły się powoli, właściwie płynęły, jakby po spokojnym morzu. Od niechcenia. Pęd jazdy mnie uspokoił. Wyciszyłam się i czułam jak odpływam w świat moich marzeń. Nagle! Pomysł! Jak grom z jasnego nieba! Mam pomysł! Skąd on się wziął? Tak rzadko mam czas, żeby mieć pomysł. Ciągle zajęty mózg nie będzie miał pomysłów. Nie będzie rozwiązywał mnożących się problemów. Kiedy? A on, tak teraz, znienacka! Nie spodziewałam się tego objawienia, nie teraz! Czym sobie zasłużyłam? Dobra, okej. Czekaj, zapiszę. Dasz jeszcze coś? Nie? A jak obiecam, że nauczę się nic nie robić?
Do następnego czytania.
Ania
28 Responses
Czytam i mówię: „To o mnie!”. Słowo w słowo. Szczególnie jeśli chodzi o ten autobus – zawsze staram się w nim czytać, uczyć, oglądać itp. żeby jakoś zagospodarować ten czas, zwłaszcza jeśli jadę np. 2 godziny. A tu bęc! Wsiadam do autobusu i nie mam ochoty na nic. Zaczęłam się zadręczać, że nic nie robię. Ale następnym razem odpuściłam i dopiero wtedy odpoczęłam, od tych myśli, od wszystkiego i a nowe pomysły i odkrywcze myśli zasiedliły moją głowę.
Cieszę się, że inni ludzie też tak mają, nie jestem w tym sama! Kocham jazdę autobusem, kocham być w ruchu, ale lubię zrobić przy okazji coś pożytecznego. Wtedy, kiedy odpuściłam to było naprawdę relaksujące. Dawno mi się tak miło nie jechało. 🙂
Ja akurat czuję przesyt nic nie robieniem. Najpierw odpuściłam sobie na kilka dni po skończonej sesji. Nagle dostałam pracę i pracowałam kilkanaście dni pod rząd nawet po 13h dziennie więc nic dziwnego, że po czymś takim potrzebowałam kilka dni lenia które niestety strasznie się rozciągnęły i teraz ciężko jest mi się do czegoś zebrać. Niby coś robię ale wiem, że marnuję zbyt wiele czasu. Z drugiej strony wiem, że nie można sobie pozwolić na taką ciągłą pracę i rozwój bo szybko można się tym zmęczyć. Sama jednak po takim przesycie pracy za bardzo sobie odpuściłam i muszę się ustawić do pionu.
Też miałam taki okres po sesji i obronie. Nie wiem, co mnie wtedy zmobilizowało, chyba wyzwanie językowe postawiło mnie do pionu i na nowo zaczęłam ściśle planować swój czas. 🙂
Ja za bardzo sobie wtedy popuściłam wiec teraz się mobilizuję.
Aniu, świetny tytuł, genialny tekst, ważny temat. Przeładowany umysł nie ma kiedy rozwiązywać zaległych problemów, rzadko kiedy wpada mu nowy pomysł, albo wręcz przeciwnie – wciąż wpadają mu „nowe, świetne pomysły”, ale nie ma kiedy ich realizować. Bo fajniej jest wymyślać, planować, zapisywać niż działać. W konkretnym kierunku. W konkretnym celu – po coś. Nie po prostu, by coś robić. Albo nic nie robić. Też po coś!
Mam w planie tekst właśnie o tym, „PO CO” to wszystko. Bo „po coś” mi już nie wystarcza 🙂
Dziękuję. 🙂 Świetnie to ujęłaś, faktycznie czasem działamy, żeby działać, po coś, żeby cokolwiek robić. No to czekam na Twój tekst i Twoje spojrzenie. Buziaki! 🙂
Dobrze jest czasem nic nie robić – głównie dlatego, że właśnie w takich chwilach do naszej głowy mogą zacząć dobijać się różne pomysły, które wcześniej miały zakaz wstępu. 🙂 Ja co prawda nie mam takich wyrzutów sumienia, gdy nic nie robię i nie muszę się tego uczyć (w gruncie rzeczy powinnam chyba zacząć uczyć się coś robić… :D), ale wiem, że cała masa osób tak ma. I niejednokrotnie strasznie na tym tracą. 🙂
Człowiek się rozluźnia i wtedy wpadają najlepsze pomysły. 🙂
Fajnie się masz! 🙂
Cierpię na to samo – rzadko daję sobie tę chwilę wytchnienia. Niezależnie gdzie jestem, jeżeli mam chwilę, to muszę coś robić, bo zwariuję od wyrzutów sumienia, że marnuję czas. Zwłaszcza w roku akademickim mi się to udziela i staram się wypełniać każdą chwilę. Kurczę, a mózg paruje i chyba jednak warto dać mu trochę wytchnienia 😉
Oj w roku akademickim też mi się to nasila, bo przez czas spędzony na uczelni mamy przecież jeszcze mniej czasu. 🙂
Miałam dokładnie to samo!!!! <3 (ZNÓW!). Byłam najbardziej multizadaniową osobą jaką znałam, ciągle COŚ. No ale u mnie punktem kulminacyjnym były wiosenne problemy zdrowotne. Organizm się przegrzał i nie miał już siły na nic. Przewartościowałam więc wszystko i teraz się wysypiam, czytam mając świadomość że czytam, jem śniadanie zastanawiając się nad tym jakie jest dobre i z rozkoszą nic nie robię! <3
Mi się to też już kiedyś zdarzyło i właśnie przez tą sytuację nauczyłam się brać na siebie mnie w ciągu dnia, ale i tak czuję, że w „wolnych chwilach” muszę robić coś produktywnego, przez co wychodzi na to, że chcę robić same produktywne rzeczy.
Skądś to znam 🙂 ja też jestem typem osoby, która cały czas stara się być produktywna. Jednak ostatnio sobie odpuściłam i też uczę się nic nie robienia. I widzę, że to jest coś, czego potrzebowałam. To jest fizycznie niemożliwe być ciągle produktywnym, ciągle na wysokich obrotach. Prędzej czy później odbija się to na naszym zdrowiu i efektywności. Dlatego warto odpuścić i pozwolić sobie od czasu do czasu na błogi odpoczynek 🙂
U mnie też się już kiedyś skończyło na utracie zdrowia, więc rozumiem.:)
Hah, czyli to nie tylko ja? Uff.
To trochę paranoja taka, którą warto czym prędzej zwalczyć, dla własnego zdrowia psychicznego. Kilka dni temu pobiłam swój rekord i napisałam jednego dnia 4 notki. Cały dzień pisałam, cykałam zdjęcia i znowu pisałam. Wieczorem padłam na łóżko i szybko stwierdziłam, że nie mogę przecież tak leżeć… złapałam więc ebooka w pdf i zaczęłam coś tam czytać. Męczyłam ten poradnik, by po 20 minutach zdać sobie sprawę, że nic do mnie nie dotarło. Zmarnowałam 20 minut na bycie so productive, a mogłam po prostu poleżeć. Nie potrafię dobrze odpoczywać i zaczyna mnie to przerażać.
Zaczyna Cię to przerażać w sensie, że czujesz, że to objawy pracoholizmu? I wgl 4 teksty?! Ale rozumiem Cię, nawet po najproduktywniejszy dniu musiałam nieraz jeszcze coś robić. Nauczyłam się już brać na siebie mniej, ale właśnie w tych „wolnych chwilach” czuję, że muszę robić coś produktywnego i to zabija mój „wolny” czas.
Jestem pracoholikiem i to nie ulega wątpliwości ;] Wzięłam sobie nowy projekt na głowę, w moim prywatnym życiu też szykuje się bardzo wiele zmian, na które muszę się stopniowo przygotowywać i w wielu momentach „czas tylko dla mnie” to czas wyrzutów sumienia, bo przecież jeszcze tyle mogłabym zrobić w międzyczasie…
Oby się wszystko jakoś ładnie poukładało. 🙂
Znam terminy i wiem dokładnie kiedy będzie „koniec”. Poza tempem, które sobie narzuciłam, mam też sporo frajdy z tych wszystkich nowych wyzwań.
Dzięki Ania.
Ostatnio przesiedzialam caly dzien gapiac sie bemyslnie w bezkresne morze i nigdy nie czulam sie tak zrelaksowana. Pozdrawiam serdecznie beata
ŁAŁ! Ekstra! 🙂
Bardzo fajny i potrzebny tekst:) Ja już odpuściłam, ale ciągle spotykam się z wielkim zdziwieniem ludzi, którym o tym mówię – tak jakby moja postawa była jakaś dziwaczna, bo przecież życie ucieka. No właśnie, życie jest krótkie i szybko mija, więc szkoda tak bez przerwy biec przez nie na pełnym gazie, nie zauważając tego, co wokół pięknego nas spotyka. Spokój ducha można osiągnąć tylko w ciszy. Jadąc autobusem zawsze wyglądam przez okno, czasem też słucham muzyki i nic innego nie robię. Bardzo mnie to relaksuje:)
Uwielbiam podróżować autobusami. 🙂 Ja już nauczyłam się, żeby ogólnie, w ciągu dnia brać na siebie mniej, ale ten tekst jest przede wszystkim, o tych wolnych chwilach, które zawsze starałam się jak najproduktywniej wykorzystywać, a czasem po prostu się nie chce. 😉
Oho, mam podobnie! W tej chwili mam ogromny żal do siebie, że nie robię nic, tylko – phi – czytam blogi.
Nawet wyjazd na spływ kajakowy chciałam sobie odpuścić, bo to przecież trzy bezproduktywne dni. Jeju, jak się cieszę, że czasem jeszcze udaje mi się żyć bez patrzenia na zegarek.
Z blogów można się wiele nauczyć. 😀
Ja mam zupełnie odwrotnie. Jestem strasznym leniem. Właściwie to czas przecieka mi przez palce. Nic nie robię, kiedy nie chodzę do szkoły i się nie uczę. Mam nowe pomysły dopiero jak zacznę coś robić.
Zgadzam się jak najbardziej. Nie lubię nic nie robić a odpoczywam przy czytaniu książki 😀 To też nie jest do końca nic nie robienie 🙂