Wielkie przerażenie ogarnęło studentów, a przede wszystkim maturzystów w Polsce. Uczelnie redukują ilość przyjęć! – krzyczą nagłówki. Mniejsza liczba studentów na uczelniach! Wszystko za sprawą nowego algorytmu przeliczenia pieniędzy przyznawanych uczelni na każdego studenta. Od przyszłego roku akademickiego na jednego wykładowcę nie powinno przypadać więcej niż 13 uczniów. Logicznym byłoby zatrudnienie większej ilości pracowników, żeby nadal otrzymywać odpowiednie dofinansowanie od państwa, jednak wiadomo, że tam gdzie chodzi o pieniądze, dzieją się dziwne rzeczy. I faktycznie, niektórzy mówią o zmniejszeniu liczby studentów na uczelniach, co ponoć ma podwyższyć poziom nauczania w Polsce. Sprawić, że studia znów będą dla elit. A ja się pytam. SERIO?!
Jaki wpływ na poziom nauczania ma ilość osób siedzących na sali?
Wielu z Was może kojarzyć ostatnią dyskusję na FanPageu Blue Kangaroo. Przypomnę tylko, że zbulwersowana opowiedziałam tam o niemieckim wykładowcy, który na uczelni w Salerno CZYTAŁ swój wykład. Coś takiego nigdy nie zdarzyło mi się w Polsce na moim kierunku i myślałam, że nie zdarza się w ogóle. Niestety byłam w błędzie. Opowiadaliście o wykładowcach czytających swoje wykłady, książki (o których mówili, że zawierają mnóstwo błędów), czytających cudze książki i prezentacje bez podawania autora! Czy poziom nauczania wzrośnie, jeżeli na takim „czytanym“ wykładzie siedzieć będzie o połowę mniej studentów?
Czy ilość studentów na kierunku medycznym ma wpływ na poziom nauczania, czy może jednak fakt, że kilka lat temu skrócono czas trwania kształcenia takiego studenta?
Firma zatrudnia dwóch informatyków, ale ma jedno stanowisko komputerowe. Podniesie więc swoją wydajność, skuteczność i jakość pozbywając się jednego informatyka czy kupując mu dodatkowy komputer?
Mniej ludzi w sali. – Odezwiesz się?
No ale Ania, przecież mniejsza ilość osób na ćwiczeniach oznacza, że nauczyciel może lepiej pracować z każdym ze studentów. Tak, owszem. W szkole. Ale nie na uczelni. Studiuję filologię, więc powiem na moim przykładzie jak to wygląda. Wydawałoby się, że faktycznie nauka języka w mniejszej grupie jest bardziej efektywna. Czym innym jest jednak nauka języka, gdy płacisz za kurs, a czym innym, gdy studiujesz filologię. Filologia to nie kurs językowy. Tzn., że uczysz się też o literaturze, kulturze i historii danego kraju. Nie wszystko kręci się wokół opanowania języka. Pamiętajmy jednak, że za kurs językowy płacisz. Chętniej się więc odzywasz. Bo zapłaciłeś i chcesz to wycisnąć jak cytrynkę. Na kursie atmosfera jest dużo luźniejsza, bo nie masz żadnego parcia. Nie zawsze tak jest, ale pogeneralizujmy trochę. A teraz jak wyglądają zajęcia na filologii.
Mamy taką kulturę, że boimy się odzywać podczas zajęć. Gdy wykładowca zadaje pytanie większość siedzi jak wryta. Zwykle te same jednostki prowadzą dyskusję lub chociaż odpowiadają półsłówkami. Swoją drogą, pisałam już o tym, jak wywrzeć pozytywne wrażenie na zajęciach małym nakładem pracy. Czy jeżeli tych studentów, którzy i tak prawie nic nie mówią będzie o połowę mniej w klasie, to poziom się podwyższy? Sami sobie odpowiedzcie. A jeżeli już nawet kogoś onieśmiela towarzystwo 30 osób w grupie i przy 13 postanowi się odezwać, to nie oznacza przypadkiem, że powinno się podzielić grupę na mniejsze? Zatrudnić więcej pracowników?
Każde studia mają swój program. To w programie zawarty jest poziom nauczania, bo tam zawarte jest to, czego będziesz się uczył. Jaki więc wpływ na program ma ilość studentów?
A może studia powinny być płatne?
W Polsce studia są darmowe, bo gwarantuje nam to konstytucja.
Ale! Czy POWINNY być płatne?
Przecież sama napisałam trochę wyżej, że płacąc za kurs językowy chętniej wypowiadamy się na zajęciach. Na pewno płacąc za studia chętniej odwiedzalibyśmy mury uczelni, przychodzilibyśmy na zajęcia, no bo przecież za nie płacimy. Wkurzeni studenci żądaliby odrabiania odwołanych zajęć, bo przecież za nie zapłacili. Ale czy to miałoby wpływ na poziom nauczania? Czy raczej wpływ na pilność studentów?
Płacę, wymagam.
Poziom studiów zawartym jest w ich programie. Płacę, więc wymagam, prawda? A co gdyby tak preferencje studentów zaczęłyby wpływać na programy studiów. Myślicie, że to prowadziłoby do podwyższenia poziomu? Let me think… Uczelnie już walczą o studentów, jednak walka o studenta-klienta oznacza coś zupełnie innego.
I w końcu spełniłoby się marzenie niektórych osób o elitarności studiów. Elity na studia! Naprawdę cudowny pomysł. Niech studiują Ci, których na to stać, a reszta do roboty! Okej, znalazłyby się osoby, które potrafiłyby dorobić sobie na studia dzienne. Większość pewnie zdecydowałaby się na te zaoczne, pracując cały tydzień. Czy to miałoby dobry wpływ na poziom wykształcenia Polaków? Osoba pracująca w tygodniu i studiująca w weekendy niestety nie jest w stanie tak poświęcić się nauce jak student dzienny. I znowu odwołam się tu do filologii. Myślicie, że odwiedzając uczelnie co drugi weekend jednocześnie pracując masz czas na nauczenie się języka? Jest pewna różnica między studentem codziennie uczęszczającym na zajęcia, który w weekendy ma czas na naukę, a tym który pracuje 5 dni w tygodniu.
Jak widać koniec końców płatne studia też nie prowadzą do podniesienia poziomu nauczania. Faktycznie studia może i stałyby się elitarne, ale chyba nie w takim sensie, jak sobie to wyobrażamy. No chyba, że ktoś marzy o tym, żeby nasze społeczeństwo podzieliło się na wykształconych-bogatych, biedniejszych-sprytnych-z-papierkiem, i tych biedniejszych-mniej-sprytnych-bez-papierka. Oczywiście bardzo generalizuję teraz, bo część ludzi świadomie nie idzie na studia, by rozwijać się bez nich i są to przedsiębiorcze, kreatywne i mądre osoby. Kończąc ten wywód, chcę powiedzieć, że moim zdaniem studia nie powinny być płatne.
Jak więc podnieść poziom studiów w Polsce?
Skoro płatne studia nie mają wpływu na poziom nauczania ani też ilość studentów nie ma wpływu na poziom nauczania, to co ma?
Program studiów, czyli to, czego mają Cię nauczyć. Ale nie chodzi tutaj, żeby nagle do programu powciskać nowy materiał o „wyższym poziomie“, tak, żeby z nauką wyrobili się tylko najsilniejsi, a pozostali odpadli z przemęczenia. Mniej znaczy lepiej. Mniej, a intensywniej. Znacie to: „przecież było na II roku“. Okej, było na II roku i tylko wtedy. Jestem człowiekiem, nie maszyną, to normalne, że nie pamiętam. Odpowiednia konstrukcja programu, np. Tworzenie go na bazie spirali, ciągłe rozszerzanie wiedzy o dodatkowe informacje, przy jednoczesnym powtarzaniu podstaw znacznie lepiej utrwala informacje w mózgu. Uczysz się mniejszej ilości materiału, ale na dłuższą metę wiesz więcej.
Lepsza kontrola jakości nauczania powinna zacząć się na zajęciach. Czyli od tego jak pracownik uczelni (wykładowca) robi swoją robotę. Sposób w jaki przekazuje wiedzę powinien być ciągle udoskonalany, wykładowcy jak lekarze powinni być całe życie szkoleni z nowych technik nauczania. Niech próbują nowych metod, niech sprawdzają, ile ich studenci zapamiętali z zajęć. Praca wykładowcy nie powinna wyglądać tak: Przyszedłem, pogadałem, wyszedłem. Powtórzyłem do emerytury. Nie! Wykładowca ma badać zainteresowanie studentów, próbować przykuć ich uwagę, sprawdzać, ile zapamiętują z wykładu, zaskakiwać ich nowymi pomysłami na prowadzenie zajęć, na przekazanie wiedzy. Szkolić się z wystąpień publicznych i wciąż udoskonalać skuteczność przekazywania wiedzy podczas zajęć. To pierwszy krok do podniesienia poziomu nauczania.
Ważna jest też praca studentów i otwarty kontakt między nimi a wykładowcami. Ciągły feed back, sygnalizowanie swoich potrzeb, spostrzeżeń. Zaciekawiony student, który nie uczy się po nocach do kolejnej „zapchaj dziury”, ma czas na pogłębianie swoich zainteresowań i rozwinięcie ich do wysokiego poziomu. Tak, żeby po ukończonych studiach można było powiedzieć, że te umiejętności faktycznie są na wysokim poziomie.
Nie znam specyfiki wszystkich kierunków w Polsce, ale jednak wiem jak to wygląda w większości przypadków. Jeżeli jesteś na kierunku, którego poziom faktycznie mógłby się zmienić po zmniejszeniu liczby studentów, to daj znać, ciekawa jestem, co to za kierunek. Generalnie uważam, że nie o ilość studentów tu chodzi.
Bardzo prawdopodobne, że po zmianie sposobu przyznawania dotacji dla szkół wyższych wiele uczelni zmniejszy ilość przyjętych studentów. Miejmy jednak nadzieję, że duża część zdecyduje się na zwiększenie liczby pracowników, a dyskusja o poziomie nauczania odbędzie się na zupełnie innym polu. Nie na polu finansowym. Nie dyskutujmy o ilości studentów, a o jakości nauczania czyli samej metodyce stosowanej podczas zajęć oraz o udoskonaleniach programu studiów. Tylko to może podwyższyć poziom wykształcenia studentów w Polsce.
PS Jak zwykle wielkie podziękowania dla grupy: Studenci – Grupa Wsparcia za inspirację do napisania tekstu.
Do następnego czytania!
Ania
Hej! To ważny temat. Polub na FB, żeby więcej osób mogło to przeczytać. A przeczyta jeszcze więcej, gdy udostępnisz!
36 Responses
Moja pierwsza myśl była taka, że na moim wydziale już zaczęli zmniejszać liczbę studentów przez zmienienie (z dnia na dzień!!) zasad przyznawania urlopów dziekańskich. Ale odwołując się bardziej do tematu, myślę, że trzeba na to też spojrzeć z drugiej strony. U mnie na uczelni (studiuję na politechnice) zdecydowana większość kadry to pracownicy naukowo-dydaktyczni, którzy poza nauczaniem mają też swoją pracę naukową, która jest dla nich zdecydowanie ważniejsza nie tylko z powodu zainteresowań tematem, ale też z powodu pieniędzy. Pracownicy dydaktyczni tak naprawdę zarabiają niewiele ponad najniższą krajową (w szczególności doktoranci). I gdyby tak spojrzeć na takiego powiedzmy wykładowcę, który ma do wyboru pracę nad projektem, który da mu naprawdę duże pieniądze lub przygotowanie porządnego wykładu, to chyba nie ma wątpliwości, co wybierze 😉 Jednak gdyby wprowadzić jakieś wymagania dla kadry dydaktycznej i usuwać tych mniej skutecznych czy mniej przygotowanych do zajęć, to mogłoby po prostu zabraknąć kadry, co z kolei spowodowałoby obniżenie liczby studentów.
Nie zrozum mnie źle, moim marzeniem jest w pełni przygotowana i chętna do przekazywania wiedzy (przekazywania wiedzy, a nie tylko jej sprawdzania jak bywa w wielu przypadkach!) kadra dydaktyczna, ale po prostu nie ma na to pieniędzy. Osobiście uważam, że nauczanie jest bardzo trudne, bo poza wiedzą na dany temat trzeba też umieć taką wiedzę przekazywać, dlatego nauczyciele (i szkolni, i uczelniani) zdecydowanie powinni zarabiać więcej niż zarabiają teraz.
Jak zwykle, wszystko rozbija się wokół pieniędzy.
Jeszcze taka jedna myśl. Kiedyś na zajęciach rozmawialiśmy z takim jednym doktorantem, który prowadził laboratoria do wykładu. Wykład był prowadzony strasznie, to znaczy bardzo przestarzale i niezrozumiale. Ten doktorant powiedział nam, że doktor prowadzący wykład prowadzi go już 20 lat i od 20 lat ma te same prezentacje, bo po co zmieniać, skoro są dobre. A nikt inny prowadzić tego wykładu po prostu nie chce, bo to wykład dla pierwszego roku, a wiadomo, lepiej prowadzi się zajęcia starszym rocznikom. Więc pewnie te same prezentacje będą jeszcze oglądane przez ludzi za 5, 10 lat. I zmniejszenie liczby studentów tego nie zmieni.
Doktorant nie jest pracownikiem (poza szczególnymi przypadkami osobnego zatrudnienia na umowę zlecenie). Ponadto, dla pracowników normą jest etat naukowo-dydaktyczny. Pracownicy tylko dydaktycznie to tzw. starsi wykładowcy, którzy wciąż istnieją, bo nadal żyją, ale nie ma obecnie możliwości zostania takowym. Nie realizujesz kolejnych leveli gry uniwersyteckiej – z tej gry wypadasz. Praca naukowa to nie jest pogoń za pieniędzmi (których nie ma), tylko normalna, wymagana praca, która w dodatku powinna być podstawą, jeśli o jakiejkolwiek naukowości uniwersytetów chcemy jeszcze rozmawiać.
Możliwe, że się źle wyraziłam, ale chodziło mi o to, że pracownicy naukowi często dostają różne zlecenia od firm, za które dostają zdecydowanie więcej pieniędzy niż za samą pracę na uczelni. A za samą pracę na uczelni zbyt dużo nie dostają, w związku z czym trudno się dziwić, gdzie ustalają wyższy priorytet. Do tego oczywiście dochodzą różnego rodzaju badania naukowe, które też są dla nich raczej ważniejsze niż nauczanie.
U mnie na wydziale jest co najmniej kilkoro „wiecznych magistrów”, którzy nie chcą pisać doktoratów tylko nauczać. Miałam zajęcia z jednym z nich i były to jedne z lepszych zajęć, jakie miałam na uczelni. I jasne, da się być dobrym prowadzącym i jednocześnie zajmować się własnym rozwojem naukowym (z takimi też się spotkałam i też potrafili być naprawdę super), ale jest to zdecydowanie cięższe niż sama praca dydaktyczna.
Moim zdaniem głównym problemem z nauczaniem na uczelni (przynajmniej na mojej) jest właśnie kadra, której się najzwyczajniej w świecie nie chce. Za to doceniam te jednostki, którym się chce <3
Dostają zlecenia od firm? To brzmi, jakby byli rozchwytywani. A nie są. Raczej muszą chałturzyć, humaniści na przekładach i redakcjach, ścisłowcy na informatyce, wszyscy na korepetycjach (upraszczam, oczywiście). Ale nie są zadowoleni z tego stanu rzeczy, bo to nadal kiepsko płatne chałtury, które zajmują czas.
Praca naukowa jest i powinna być najważniejsza – bo taka jest istota uniwersytetów. Ale nie wychodzi to w praktyce, bo dydaktyka oraz związana z nią biurokracja (a także biurokracja wokół pracy naukowej) zajmują kolejne mnóstwo czasu. I dochodzi do paradoksu, w którycm płacone jest od dydaktyki, ale rozliczane od osiągnięć naukowych. Dobra nie jest z gumy.
Oczywiście, że są ludzie, którym się nie chce. Jest ich zdecydowanie zbyt wielu – ale im zazwyczaj również się nie chce pracować naukowo. Co do „wiecznych magistrów” – na umowie zlecenie bądź w jakiejś jednostce typu studium językowe pracować mogą. Ciągnąć studiów doktoranckich w nieskończoność – nie.
Masakra z tymi prezentacjami.:P Myślę, że sprawa pieniędzy szczególnie pokazuje się na politechnice, gdzie wiedza wykładowców jest bardzo dochodowa. Nie każda wiedza przynosi jednak wykładowcom tak fajne pieniądze. 😀
Co prawda jestem już po studiach, ale wypowiem się, bo temat jest mi dość bliski. Uważam, że zmniejszenie liczby studentów to całkiem dobry ruch — głównie ze względu na to, że czasami zajęcia na uczelniach to jakiś żart (tak jak pisałaś, czytanie notatek na głos to kiepski wykład). Przy mniejszej liczbie studentów uczelnie w jakiś sposób musiałyby ograniczyć liczbę pracowników i mam nadzieję, że polecieliby właśnie ci, którzy nie spełniają swoich dydaktycznych obowiązków. Oprócz tego wydaje mi się, że nie wszyscy powinni studiować (i nie chodzi mi o to, że studia dla elit, tylko o to, że większość idzie na studia tylko dla papierka) O wiele prościej byłoby gdyby społeczeństwo aż tak nie wymagało ukończonych studiów od każdego. Przecież poza kilkoma kierunkami (jak np. medycyna) wiedza nabyta podczas studiów prawie wcale się nie przydaje! Naprawdę mało jest super specjalistycznych stanowisk pracy, przez co siłą rzeczy sporo ludzi będzie pracować przy czymś nie do końca związanym z ich kierunkiem studiów.
Z drugiej strony mój kierunek może być przykładem na to, że mniejsza liczba studentów nie jest zła. Jak rozpoczynałam studia (kierunek informatyka) było nas około 300, po pierwszym semestrze i zderzeniu z matematyką odpadła prawie połowa. Z każdym kolejnym semestrem zajęcia wydawały się lepsze, bo zostawali tylko studenci zainteresowani tematem i zmotywowani do pracy — dzięki temu mogliśmy nauczyć się więcej. Kiedy odpadli ci, którzy znaleźli się na kierunku „przypadkiem” nagle okazało się, że wykładowcy traktowali nas jak równych sobie i zajęcia często przekształcały się w dyskusję (w przeciwieństwie do odpytywania na pierwszym roku). Wreszcie na studiach magisterskich, gdzie dotoczyło się około 30 osób studia zrobiły się naprawdę przyjemne (i to nie dlatego, że znaliśmy się od paru lat, bo przez różne plany zajęć z niektórymi osobami z mojego rocznika rozmawiałam po raz pierwszy na ostatnim roku) — atmosfera na zajęciach była niemal rodzinna i nareszcie nikt nie próbował oszukiwać, żeby zaliczyć przedmiot (ludziom zależało na tym, żeby się nauczyć, a nie na tym, żeby zdać).
Przy tym wszystkim zdaję sobie sprawę, że pewnie nie na wszystkich kierunkach tak to wygląda (miałam to szczęście, że większość prowadzących była naprawdę świetna) i trochę mi smutno, jak czytam, że nie wszyscy są zadowoleni ze swoich studiów. Ale to utrzymuje mnie tylko w przekonaniu, że część uczelni jest zdegenerowana i być może zmniejszenie liczby studentów mogłoby w tym pomóc.
No właśnie nie będzie tak, że obniżą liczbę pracowników. Teraz na jednego studenta na większości uczelni przypada więcej niż 13 studentów, więc logiczne jest, że polecą studenci, nie pracownicy. Oni zostaną.Myślisz, że Ci starzy wyjadacze, zwykle wysoko postawieni zostaną wyrzuceni? 😉
Kolejna sprawa jest taka, że studia nie są tylko po to, żeby dać zawód. Mają szerszą funkcję także społeczną. Studia uczą też umiejętności, które ludzie wykorzystują przez całe swoje życie, nawet jeżeli nie korzystają bezpośrednio z wiedzy nauczanej w trakcie studiów.
Myślę, że Twój przykład z 300 osobami jest akurat świetnym dowodem na to, że warto przyjmować wielu studentów. Niech się przekonają czy to dla nich. Tylko testując coś na własnej skórze dowiemy się, czy to dla nas. Wyobraź sobie tych 270 sfrustrowanych ludzi, którzy nie dostaliby się na informatykę. To naprawdę mogłoby źle wpłynąć na ich życie. A czym jest matura, żeby osądzać o całym czyimś życiu? Ten jeden dzień, kiedy jesteś jeszcze dzieciakiem, hormony w Tobie buzują, a stres sięga zenitu ma wpływać na całe Twoje życie? 🙂
Przy założeniu „zostawmy wszystkich pracowników dydaktyczno-naukowych i przyjmujmy tyle studentów, ile będzie się opłacać” to faktycznie niewiele się zmieni jeśli chodzi o poziom prowadzenia zajęć (chociaż to wcale nie musi być tak, że to ci wysoko postawieni pracownicy są tymi złymi; tym bardziej że może się okazać, że w związku ze zmniejszeniem liczby studentów niektórzy prowadzący porzuciliby dydaktykę i oddali się badaniom naukowym).
Moim zdaniem studia uczą (albo powinny uczyć) samodzielnego zgłębiania wiedzy i dać podstawy do dalszej pracy naukowej; uważam, że to nie jest wiedza niezbędna dla każdego. Co więcej, wydaje mi się, że dla sporej liczby osób studia są dość męczące i bez żadnych wymiernych wyników. Teoretycznie studia uczą też samodzielności, ale przecież pójście do pracy o wiele bardziej uczy tej samodzielności (czasami wystarczy po prostu wyprowadzić się od rodziców).
Och, z perspektywy osoby, która nie jest pewna, czy (i co) chce studiować, a jedynie widzi, że społeczeństwo na to nalega („babcia mówi, że bez studiów to nie ma pracy!”), zdecydowanie warto pozostać przy większych naborach. Bo dzięki temu taka osoba może sobie pójść, spróbować, nie przejmować się jeśli akurat nie przyłoży się do zajęć, bo przecież zawsze może spróbować raz jeszcze. Z mojej perspektywy te 150 osób, które odpadły niemal od razu, dość skutecznie obniżały poziom zajęć, spowalniały grupę, a czasem nawet psuły atmosferę (mając pretensje do prowadzących, że zadają zadania domowe i wymagają wiedzy z tematów, które wyraźnie ich nie obchodziły). A przecież zamiast od razu zapisywać się na pierwsze lepsze studia można było przyjść na jakiś wykład w charakterze wolnego słuchacza — to dość dobrze mogłoby ich przekonać, czy na pewno chcą studiować (i czy na pewno na tym wydziale).
I to chyba nie do końca jest tak, że matura zaważa na czyimś całym życiu — przecież nie dostanie się na jeden (nawet najbardziej wymarzony) kierunek to nie koniec świata. A maturę zawsze można powtórzyć. Albo zrewidować swoje poglądy na życie i wybrać inny kierunek studiów / pójść do pracy. Przecież to tak jakby powiedzieć, że miejsc na studia doktoranckie powinno być więcej, bo przecież odrzucenie źle wpłynie na życie kandydatów.
Moja pierwsza myśl jest taka: przecież brakuje lekarzy.
Druga: przecież w szkole wisi plakat oznajmiający wszem i wobec, że za parę lat w Polsce będzie brakować ogromnej liczby specjalistów w branży IT.
Zmniejszenie liczby studentów nie rozwiąże żadnego z tych problemów.
A listy przyjęć na medycynę i tak są bardzo ciasne. 🙂 Nie mam pojęcia o co z tym chodzi, ale edukacja to najgorsze miejsce na oszczędności!
Miejsc na medycynę jest dużo i co roku więcej, tylko że potem nie ma tyle rezydentur, zarobki młodych lekarzy są niskie więc wyjeżdżają
U mnie w mieście nawet otwarli wydział lekarski na 60 kandydatów 😀
Nie rozważyłaś jednego faktu – jeżeli będą przyjmować mniej studentów, na dane kierunki dostaną się osoby naprawdę zdolne, zainteresowane i ogarnięte w temacie. A nie ci, co nie wiedzą co ze sobą zrobić albo chcą dłużej dostawać alimenty i inne ptaszki tego rodzaju. Na polonistyce jest to boleśnie widoczne – u mnie przyjęli ze 150 osób, bez żadnych wymogów, tak naprawdę nie opłacało się nawet uczyć do matury, bo by przyjęli za oddychanie. I potem takie osoby zaniżają ci ogólny poziom grupy.
U mnie na pierwszym roku też przyjęli dużo ludzi, ale ci którzy się nie nadawali odpadli. Ale było sporo osób, które wg nowego algorytmu nie zostałyby przyjęte, a teraz są świetnymi studentami. Może warto dać szansę tym ludziom, którym tak naprawdę tylko z powodu jednego egzaminu powinęła się noga? Matura pokazuje jak potrafisz wypełniać egzaminy, a nie jak potrafisz się rozwijać. Tak naprawdę o predyspozycjach studenta można się przekonać dopiero, gdy ma się go w sali.
Tak jak pisałam u ans takie osoby odpadły, a raczej odeszły z własnej woli. A jak u Ciebie przejawiało się zaniżanie poziomu?
U nas trudno odpaść, bo jest sesja ciągła – nie wiem jak z sesją na koniec roku, jeszcze zobaczę. Ogólnie mówiąc – widać, komu nie zależy. Ludzie zwalniają mocno pracę grupy olewając zadane książki, nie przychodzą na egzaminy, trudniejsze tematy trzeba powtarzać niektórym w nieskończoność. Czasami mam wrażenie że są na tej uczelni za karę i aż przykro słuchać jak ktoś narzeka, że znowu musi czytać książki albo iść do biblioteki.
Z tego co mówią starsi to potem odpada więcej osób, ale przez pierwszy rok się trzeba przemęczyć.
Matura – nie zawyżajmy jej trudności. Język polski akurat jest prosty. Zawsze można robić olimpiadę. Zawsze można poprawiać maturę. Jakoś ludzie, którzy nie dostają się na medycynę poprawiają matury bez szemrania. Mówię głównie o mojej działce – nie wiem, jak jest na politechnikach czy uczelniach ścisłych. Ale znajoma na UJ, na podobnym profilu co ja ma 40 osób na roku i nie ma tragedii.
Ogólnie – jestem za tym, by żeby dostać się na studia trzeba było się trochę pomęczyć, a nie zdać wszystkie matury na 30%. Mój kierunek mnie pod tym względem rozczarował, stąd też całe kręcenie nosem.
Studia są obecnie masowe – i tak, odbija się to na jakości kształcenia. Primo, przyjmowanie wszystkich jak leci sprawia, że nie można ustalić wspólnego punktu wyjścia i wymagać rzeczy, które w teorii był w szkole średniej. Normą są zajęcia wyrównawcze, czasami nawet oficjalnie ujęte w programie i dotyczące naprawdę elementarnych kwestii. Secundo, grupy są przepełnione osobami, które nie mają pojęcia, co robią na danym kierunku. Nie raz w całej grupie nikt nie potrafił mi odpowiedzieć na pytanie, dlaczego akurat te studia. I takie niezainteresowane, nic nie robiące osoby sprawiają, że nie da się normalnie pracować i procedować z materiałem. Na tym tracą jednostki autentycznie zainteresowane. Wykładowca poświęca swój czas, również na niezliczone podejścia do zaliczenia, a i tak wiadomo, że na końcu trzeba wszystkich „jakoś” przepchnąć. To się wtórnie odbija na poziomie samej kadry, bo raz, że mamy kiepskie i wtórne studia doktoranckie (powoli się dezawuują tak, jak magisteria), a dwa, skandalicznie nisko opłacani wykładowcy są dodatkowo zdemotywowani brakiem sensu i perspektyw pracy dydaktycznej. Pewnie, wszyscy powinniśmy być edukacyjnymi judymami i spalać się dla przyszłych pokoleń… Ale potem trzeba czymś nakarmić domowe przyszłe pokolenie i dodatkowa praca okazuje się koniecznością. A na samym końcu na tym wszystkim cierpi poziom samej nauki. Zate tak – masowość studiów jest zła. Uniwersytet to nie maszynka do produkcji magistrów, tylko miejsca uprawiania nauki. Miejsce przede wszystkim naukowe, a dopiero potem dydaktyczne – o czym obecnie coraz częściej się zapomina.
W tym komentarzu lepiej ujęłaś to, co ja próbowałam napisać we wcześniejszym, bo dokładnie o te dodatkowe prace mi chodziło 🙂
Tam odpowiedziałam wcześniej, ale grunt, że się rozumiemy. 🙂
Trzeba by zacząć od tego, czy masowość studiów jest zła? Ja patrzę na to dość globalnie. Państwa wysokorozwinięte charakteryzują się między innymi wysokim poziomem wykształcenia swoich obywateli. W takich państwach często zawody fizyczne są przejmowane przez osoby przyjezdne. Typowa delegacja pracy, która odbywa się też w dużych firmach jest przeniesiona jakby na warunki całego kraju. W naszym kraju studia mogłyby nie być „masowe” ale nie żyjemy w separacji od reszty świata i wydaje mi się, że nie byłoby to sprawiedliwe względem innych krajów, gdzie często nawet, jeśli studia są płatne, łatwiej jest je zrobić niż u nas.
Co do wyrównywania poziomów mam zupełnie odmienne zdanie. Ja nie spotkałam się z niczym takim na moich studiach. Z maili, które wymieniłam z wieloma czytelnikami również to nie wynika. To ja musiałam ciągnąć do góry moje umiejętności. Rozwijać się jak najszybciej, żeby dorównać oczekiwaniom uczelni. I wielu moich czytelników opowiedziało mi podobne historie.
Moim zdaniem matura nie jest odpowiednio obiektywna, żeby na jej podstawie decydować o czyimś życiu. Są studenci, którzy wygrywali konkursy w liceum, których przeganiają studenci, którzy wcześniej nie byli tak zdolni. Studia bardzo dużo zmieniają. A co do wyboru kierunku studiów, to mówią, że jak nie spróbujesz, to się nie dowiesz. Lepiej może oblecieć 3 kierunki i znaleźć ten, idealnie dopasowany do zainteresowań, niż trzymać się jednego dla bezpieczeństwa. To prawda, że mamy też studentów takich, jakich Ty opisujesz. Niewiedzących co ze sobą zrobić, ale chyba nie ma takiej sfery w życiu, która byłaby idealna i każdy ruch ma swoje wady. Moim zdaniem jednak wykształcony naród jest tego wart. 🙂
„Poziom wykształcenia” to pojęcie, które de facto nic nie mówi. To co najwyżej statystyka zdobytych dyplomów. Nie wiemy jednak, czy Ci ludzie faktycznie są „wykształceni”, czy są tylko „fachidioten”. A nie ma takiej możliwości, żeby większość społeczeństwa była predestynowana do edukacji wyższej. Umiejętności i zdolności potrzebne do tegoż po prostu nie są dane wszystkim, podobnie jak te konieczne do pracy rzemieślniczej czy fizycznej. I ta różnorodność jest potrzebna, a nie robienie ze wszystkich magistrów.
Co do poziomów – sądzę, że i Ty i Twoi czytelnicy to przykłady studentów zaangażowanych, zainteresowanych, pracowitych. To pewna elita studencka, ci sami, którym chce się działać społecznie czy naukowo, którzy organizują wydarzenia czy konferencje. Oczywiście, że z nimi fantastycznie się pracuje. Niemniej druga strona to studenci filologii (takiej czy innej) nieznający epok literackich, poloniści bez wiedzy o poczcie królów polskich czy też zajęcia zwane „repetytorium” na jednym z czołowych wydziałów matematyki w Polsce. To prace roczne i dyplomowe, które nie dość, że ordynarnie zerżnięte z internetu, to jeszcze oddane w formie urągającej wszelkim zasadom redakcji i składu tekstu. To studenci piszący po raz piąty dokładnie to samo zaliczenie bez jakiegokolwiek rezultatu.
Praca dydaktyczna jest jednocześnie wspaniała i frustrująca. I tu nie ma reguł: bardzo wiele zależy od grupy (a grupa zależy często od silnych jednostek, które wpłyną na zachowanie całości). Ten sam przedmiot rok po roku może być źródłem rozkoszy dydaktycznej i męki. Ale żeby nie było wątpliwości – w dużej mierze to nie jest wina tych ludzi. System edukacji jest wadliwy od samego początku, wspomniane przez Ciebie wady matury to tylko mała część tego. Studenci nie są winni ani tego, że czegoś nie zostali właściwie nauczeni, ani nawet tego, że nie powinni byli się na tych studiach znaleźć (możliwe, że ktoś dawno temu zmarnował ich potencjał i to jest dopiero straszne).
Wędrowanie po wielu kierunkach jest mocno dyskusyjne. Nie mówię o np. robieniu dwóch (to zazwyczaj świetni ludzie), ale o zaczynaniu miliona. Ale nie chcę tu wchodzić w kolejną polemikę – może to temat na kolejny wpis?
I jeszcze ten „wykształcony naród” z ostatniego zdania. Moim zdaniem nie dążymy do wykształconego narodu. Dążymy do narodu magistrów, ale w świecie, w którym to magisterium coraz mniej znaczy, a którym ludzie mimo „papierków” nie potrafią czytać ze zrozumieniem umowy lub policzyć procentu składanego.
A poza wszystkim, bardzo się cieszę, że poruszasz taką tematykę na blogu, że rozszerzasz, nie tylko o techniki uczenia (które są super) i różne wartości studiowania, ale o refleksję nad samym zjawiskiem.
A ja się cieszę, że mam taką osobę do rozmowy. 🙂 W sumie dałaś mi do myślenia, czy w moim przypadku to nie jest tak, że ja po prostu otaczam się ludźmi, którzy mają wyższe aspiracje i na tej podstawie buduję swoje zdanie. W sumie to każdy tak robi. 🙂 Zastanawiam się tylko, czy ten świat filologów, którzy nie znają epok, skopiowanych prac magisterskich itp. jest całym „światem”, czy są to pojedyncze przypadki. Dla mnie raczej to drugie. Ale znowu, może to tylko mój punkt widzenia spowodowany moim otoczeniem? Robi się filozoficznie i tak sobie myślę, że przed wprowadzeniem zmian w liczbie przyjmowanych studentów przydałyby się konkretne badania na temat tego, jak studenci wykorzystują umiejętności zdobyte podczas studiów w dalszym życiu. I nie mam tu na myśli tylko tego, czy pracują w zawodzie, bo wiem, że takie badania na absolwentach są przeprowadzane.
Co do tego, że nie wszyscy nadają się na studia, to myślę, że jeżeli ktoś chce i ma w sobie tę prawdziwą ciekawość świata, to jak najbardziej się nadaje. Oczywiście tylko, jeżeli ta chęć wychodzi z niego, a nie jest spowodowana otoczeniem. Właśnie coś w stylu „chcę mieć papierek”.
Co do Fachidioten, faktycznie ciężko jest sprawdzić, kto jest rzeczywiście wykształcony, ale moim zdaniem nie jest możliwym, żeby człowiek przez 5 lat się w ogóle nie rozwinął intelektualnie. A Fachidioten mamy też wśród profesorów, więc tym bardziej nie powinniśmy oceniać magistrów. 🙂
Dokładnie, masz rację! Otaczamy się ludźmi podobnymi i nieświadomie ignorujemy resztę świata. Oczywiście nie umiem powiedzieć, czego jest więcej. Wiadomo też, że łatwiej zapamiętujemy negatywy, więc mnie z kariery pedagogicznej skrajne przypadki zostają w pamięci. Choć całe grupy oblewające albo nieczytające lektur już o czymś świadczą…
Zmiany wymaga cały system edukacji. I zgadzam się z Tobą, że uczelnia wyższa to nie zawodówka. Sama skończyłam dwa kierunki, robię jeden doktorat, a póki co pracuję w czymś ledwo pokrewnym (i zmierzającym w odległą stronę). Czy to źle? Nie! Studia mnie rozwinęły, a wiele potrzebnych mi teraz kompetencji zdobyłam dzięki studiom, ale nie stricte na zajęciach. Sam rozwój intelektualny też jest ważny, dla mnie jest wartością samą w sobie. Oczywiście nie wymaga on studiów, znam mnóstwo obytych, oczytanych ludzi bez wyższego wykształcenia. U mnie się tak potoczyło i jestem zadowolona, ale nie uważam, że każdy powinien studiować (fajnie o tym pisała Lifemanagerka).
Ja ma odwrotnie. Z łatwością zapominam o negatywach. 😀 Wolę nie pamiętać. 😀
Tak, czytałam u Agnieszki jej zdanie na ten temat. 🙂 Dla mnie nie jest tak, że każdy powinien. Ale jeżeli chce, to powinien dostać taką możliwość. (Chce tak, jak to opisałam wcześniej, czyli tak naprawdę on chce, a nie że to kwestia nacisku społeczeństwa lub być albo nie być na rynku pracy.)
Jestem obecnie na studiach magisterskich, a poprzednio też studiowałam filologię. Na pierwszym kierunku było u nas (po pierwszym roku) 12 osób, a teraz na magisterce jest nas 16. I owszem, JUŻ straszą nas nowym algorytmem, mówią, że mamy się przyłożyć, bo w przyszłym roku nie będzie nam tak łatwo zdać. Jest to ogromny paradoks, bo mówią, że studentów brakuje, i że uczelnie się zamykają z tego powodu, a jak już ludzie chcą studiować, to straszą ich, że się ich pozbędą. Ale niestety, może taki urok naszego kraju :<
Po prostu nie wierzę, że można coś takiego powiedzieć studentom! :/ To bardzo aroganckie…
Mam nadzieję, że tylko na straszeniu się skończy. :*
Ale jeśli na medycznych ograniczy się ilość studentów to polepszy to jakość nauki. Duże grupy są już problemem na ćwiczeniach np. na anatomii gdy czasem trzeba się pchać żeby zobaczyć preparat, a co dopiero na klinikach. Duże grupy studentów robią zamieszanie na oddziale, a do tego niewiele pacjentów jest chętnych by dać się zbadać.
Oo! Dziękuję za ten komentarz. Czyli na medycynie przydałyby się po prostu mniejsze grupy i więcej pracowników. Bo przecież trąbi się o tym, że mamy za mało lekarzy. Zmniejszenie liczby studentów tego stanu nie poprawi, ale zwiększenie ilości pracowników i stworzenie mniejszych grup już tak. 🙂
Tak, liczba osób tu nie będzie miała takiego znaczenia jeśli grupy będą małe. Przez duży nabór na pierwszy rok zmienili nam grupy z 20 osobowych na ok 25. Oczywiście ćwiczenia mamy w sekcjach, ale też są większe niż kiedyś. Nie mówię żeby przyjmować mniej studentów, ale mniejsza ilość studentów na asystenta to dobre rozwiązanie. I tak jak pisałam wyżej problem liczby lekarzy leży wyżej, raczej na etapie specjalizacji a nie studiów
Wykładowca czytający na wykładzie swoje slajdy? 80% wykładów na moim kierunku tak wygląda.
Nie mówiąc już o prowadzącym, któremu nie chciało się nawet czytać tych slajdów przepisanych żywcem z jednej książki, więc kazał czytać na głos slajdy wszystkim studentom po kolei.
Lenistwo level mistrz. ;D
Mega dobra refleksja! ;*
Fajnie, że masz podobne skojarzenia. 🙂
Nie wiem czy ktoś już dodawał, ale na uczelniach medycznych nikt nie skracał studiów kilka lat temu. Jedyne co to była zmiana zdejmując staż podyplomowy, ale on już w zakres studiów nie wchodzi.
I na tych kierunkach zmniejszenie liczy studentów dałoby efekt, bo zajęcia są głównie kliniczne, z pacjentami, i jest ogromna różnica gdy jest z asystentem 6-8 osób, a znacznie inaczej gdy są 2-3 osoby. Ilość ma znaczenie.
Tak, ale skróciła się ilość zajęć. 🙂
Post powstał już jakiś czas temu, ale ciężko powstrzymać mi się przed skomentowaniem tego, bo akurat na moim kierunku jest aż 16 osób 😉 I mi bardzo przyjemnie pracuje się w takim składzie. Tylko, że specyfika moich studiów jest nieco inna niż to zazwyczaj bywa, bo studiuję na ASP i tak na prawdę tylko jedne zajęcia mamy w dokładnie takim składzie. Jednak na wykładach, gdzie jest nas mniej pytania do wykładowcy faktycznie częściej się pojawiają, choć może większy wpływ ma na to sposób prowadzenia tych zajęć.
I faktycznie z jednej strony im więcej studentów, tym więcej głów z którymi można wymienić opinie czy poprosić o radę. To kiedy człowiek nie może znaleźć już sobie wolnej sztalugi, a profesor nie ma czasu podejść do wszystkich obecnych, to, to już trochę przeszkadza.
Osobiście bardzo lubię kameralność mojej uczelni, to że jestem w stanie poznać dość sporą ich część. Atmosfera jest zupełnie inna 😉 Choć może to wynikać po prostu ze specyfiki moich studiów…
ASP faktycznie bardzo specyficzne. 🙂 Tam chyba nigdy nie było masowych przyjęć.:)